Moja droga do PGD. Część II – wersja Męska.

Myślę że ten okres był jednym z najtrudniejszych w moim życiu.
Chciałem zostać ojcem, no ale nie wyszło.Mam tak od dziecka, że lubię podejmować decyzje, szybko kalkuluję ryzyko i robię plany rozwiązania problemu. „Mentalne” kłopoty u mnie to raczej krótkotrwała słabość, a nie stan. Więc czekałem. Nie mogłem zrozumieć dlaczego żona mierzy te wszystkie temperatury, miesiąc w miesiąc przeżywa kolejne traumy. Instynkt podpowiadał mi, że powinien być to czas radości, wypróbowanie nośności stołu w kuchni, prawa Archimedesa w wannie czy programów odwirowania w pralce. Tak się jednak nie działo.
Jak byłem w podstawówce na lekcjach wychowawczych czy biologii – nie pamiętam już nauczycielka mówiła:
„o ciąży mówimy kiedy druga miesiączka się nie pojawia i wtedy należy iść do doktora”, że 8/10 zarodków obumiera w trakcie pierwszych tygodni, a każde z dwóch pozostałych mają po 50% szans na zagnieżdżenie.
Wszystkie te żałoby to lepszy środek antykoncepcyjny od wstrzemięźliwości. Jestem pewien że obok Hitlera i Stalina w piekle, leży największy zbrodniarz historii nowożytnej – wynalazca testów ciążowych. Myślałem wtedy że ta „choroba psychiczna” nigdy się nie skończy. Wszystkie nasze plany na przyszłość płonęły żywym ogniem. Nie było mowy o nowym mieszkaniu, albo co zrobimy za miesiąc, czy może kiedyś pojedziemy na jakieś wakacje. Przecież dziecko jest uzupełnieniem wspólnego życia, a nie zamiast niego.
Myślę, że nigdy nie byłem tak samotny jak wtedy. Musiałem być wiecznym pocieszycielem. I te jeszcze czarnowidztwo, żadne argumenty nie trafiają, dzień w dzień trzeba na nowo tłumaczyć i po 2 minutach znowu to samo.
Mnie nikt nie powiedział „Nie pękaj, wszystko będzie dobrze”- byłem w tym sam. Ciąża ciążą, ale gdzie w tym wszystkim ja? Czasem zastanawiałem się co się ze mną stanie kiedy w końcu nadejdzie „ten dzień”. To były najtrudniejsze miesiące dla naszego małżeństwa. Oczywiście chciałem jej pomóc, ale zdawałem sobie sprawę że nie mam wystarczającej wiedzy i umiejętności.

Kiedy żona wróciła od koleżanki mówiąc o in vitro myślałem, że będzie to kolejne opóźnienie. Bo chcąc nie chcąc jedynym naszym wrogiem jest czas i my sami. Kalkulacje są proste – u nas na rok przypada ok 10-12 cykli, z uwagi na to że nie ma jednego jajowodu liczba ta spada do maksymalnie ok 6 które się liczą, czyli przy dobrych wiatrach pozostaje jeden, no góra dwa które mają 50% szans na ciążę dłuższą niż 8 tygodni. Czyli mamy na zajście w „TĄ” ciążę w ciągu roku prawdopodobieństwo rzędu 0,5 przy założeniu, że wszystko pójdzie idealnie. Przyznam się, miałem powoli tego po dziurki w nosie. No ale, może i bez wielkiego entuzjazmu zgodziłem się pojechać do kliniki. Prędzej miałem nadzieję że doktor „coś znajdzie”, albo „coś powie” i żona odnajdzie „winnego” i swój życiowy optymizm.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *