Postanowiłam swoją historię o PGD podzielić na części. To nie było tak, że od razu zdecydowaliśmy się na takie rozwiązanie. Mam czasem wrażenie, że „los” nas doprowadził do takiego momentu. Chociaż biorąc pod uwagę to co działo się potem, czasem wątpię w tą teorię.
Od zawsze wiedziałam, że mogę przekazać moją chorobę swojemu dziecku. Na początku nie wiedziałam na jakiej zasadzie to działa. Wręcz miałam takie urocze pojęcie, że jak znajdę sobie pięknego i ślicznego samca Alfa to dziecko przejmie geny po silniejszym osobniku. Kiedy byłam już na studiach, trafiłam ze względu na moje problemy zdrowotne do genetyka, zabawne że mając taką chorobę stało się to jak miałam już ponad 20 lat. Wtedy dowiedziałam się, że prawdopodobieństwo przekazania mutacji wynosi 50% i piękny samiec Alfa nie ma tu nic do rzeczy. Jednak w tamtym okresie mojego życia, jakiekolwiek myślenie o dzieciach było mi dalece odległe. Zgodnie z panującym trendem brałam czynny udział w wyścigu szczurów, czyli studia, praca, kariera. Komu tam dziecko potrzebne.
Przyszedł jednak ten moment, że pojawił się w moim życiu TEN mężczyzna i w końcu po 5 latach (sic!) stanęliśmy na ślubnym kobiercu. Jednak nie zabraliśmy się od razu za powiększanie rodziny, jak to robi statystyczne małżeństwo. Mąż kończył właśnie studia a zaraz potem mieliśmy zacząć nową przygodę w naszym życiu, czyli przeprowadzkę na wschód Islandii. W międzyczasie okazało się też, że wyhodowałam sobie kamienie w woreczku i najpierw muszę się skoncentrować na tym a nie na dzieciach. Kiedy zmieniliśmy już nasze miejsce zamieszkania, musiałam odczekać trochę czasu aż uzyskam pełne świadczenie zdrowotne, plus udzieliła się w tym szczególna natura Islandczyków, czyli „my mamy na wszystko czas”. W każdym razie po ponad roku od naszego ślubu, pojawił się ponownie temat dziecka. Tak jak wspomniałam wcześniej, wiedzieliśmy że jest 50% szans, że będzie chore. Uważaliśmy jednak, że jeśli tak się zdarzy to przecież ta choroba nie jest taka straszna, skoro ja żyję i mam się dobrze. W dodatku ja sama żyłam w takim błogim przeświadczeniu, że skoro już tyle się wycierpiałam i należałam w szpitalach, to będzie mi dane teraz mieć zdrowe dziecko i bezproblemową ciąże. Teraz, po ponad 2 latach od tego momentu czuję się głupio za takie myśli. Oj jak bardzo życie dało mi do zrozumienia jak mało wiem i jak bardzo się myliłam.
Nasze starania zaczęliśmy w czerwcu 2012 roku. Trochę szybciej niż „planowaliśmy”. Do dziś mnie to bawi, jak czasem czytam czyjeś wypowiedzi i pojawia się to „planowanie” dziecka. Teraz wiem, że tego nie można zaplanować. Takie starania mogą trwać miesiąc, trzy, kilka lat. Wychodziliśmy oczywiście z założenia, że przecież nie uda się od razu, w każdym razie chcieliśmy „być w ciąży” we wrześniu.
Jak na „złość” udało nam się w pierwszym cyklu starań. Pierwsze objawy pojawiły się u mnie stosunkowo szybko i teraz wiem, że jestem w tym wyjątkiem. Nikt mi przy tym nie chciał wierzyć, że coś jest na rzeczy. Starano mi się to wyperswadować z głowy, pod pretekstem wybuchu mojej histerii kiedy w planowym dniu pojawi się okres. Zatem kiedy w końcu udało mi się uzyskać mój „dowód rzeczowy” w postaci bardzo bladej kreski na teście, byłam przeszczęśliwa.
Dwa dni później postanowiłam powtórzyć test, aby „dowód rzeczowy” był bardziej widoczny, bo niektórzy nadal nie dowierzali. Bardzo się załamałam kiedy wynik był… negatywny. Zupełnie nie rozumiałam co się dzieje. Pamiętam jak tego dnia poszliśmy z mężem na basen i próbowaliśmy się nawzajem pocieszać. Powiedziałam wtedy „zobaczysz kiedyś jeszcze będziemy się z tego wszystkiego śmiać”, jak na razie jeszcze nigdy nie było mi do śmiechu kiedy o tym wspominam.
Następnego dnia powtórzyłam test i wyniki ponownie był negatywny. Rozpłakałam się, przyjechała mama (moi rodzice też mieszkają na Islandii), pocieszyła mnie, wróciłam do życia. Tak minął tydzień, okres nadal się nie pojawił, ale uznałam to wszystko za jakieś zaburzenia hormonalne. Przyszła sobota, mieliśmy wieczorem iść z mężem na urodziny mojego taty. Zatem mąż zaproponował żebym znowu test zrobiła, dla świętego spokoju. Wyśmiałam go i nakrzyczałam że kompletnie oszalał, przecież ja w ciąży nie jestem. On poszedł ze znajomym w góry, a mnie coś tknęło. Pomyślałam, zrobię co mi tam i tak będzie negatywny. Bardzo mocno się wtedy zdziwiłam, kiedy wróciłam do łazienki po kilku minutach i zobaczyłam 2 wyraźne kreski. Pamiętam swoją pierwszą myśl „to jest coś nie tak, to nie jest coś zdrowego”. Przyszedł szok, niedowierzanie, telefon do męża. W końcu jakoś pozwoliłam sobie uwierzyć, że jednak w tej ciąży jestem.
Ponownie poinformowaliśmy trochę tym już zdezorientowanych rodziców, a w poniedziałek poszłam do przychodni umówić się na wizytę u lekarza żeby dowiedzieć się jak to wszystko tutaj się odbywa.
Moje szczęście nie trwało długo, bo w poniedziałek wieczorem pojawiły się brązowe plamienia. Na wtorkowej wizycie w przychodni lekarka poinformowała mnie, że mam się zgłosić pomiędzy 8-10 tygodniem do położnej. Wspomniała coś o tym, że dobrze by było abym udała się do genetyka, co mi wydało się zupełnie bez sensu. Na temat plamień usłyszałam, że to normalne. W razie pogorszenia sytuacji, mam się ponownie zgłosić.
Niestety sytuacja pogorszyła się, bo pojawiła się żywa czerwona krew. Zbadali mnie, stwierdzili że to nie poronienie. Wysłali do domu z nakazem odpoczywania i leżenia. Próbowałam zapisać się na USG do lekarza położnika (nie ginekologa, taki to do nas przyjeżdża co kilka miesięcy), dowiedziałam się że wyżej wymieniony jest na urlopie i najbliższy termin jest za 2 tygodnie. W pobliskim szpitalu powiedzieli mi, że USG nie zrobią, no bo nie (do dziś nie rozumiem czemu). Dano mi namiary na położną, która poinformowała mnie, że czasem przy wizytach w toalecie i mocnym parciu, pojawia się takie krwawienie i to jest niegroźne. I tak zaczęły się jedne z najgorszych tygodni w moim życiu.
Pomimo leżenia i odpoczywania, plamienie było na okrągło. Wymyślałam tysiąc pomysłów co mi jest. Każdego wieczora zasypiałam z przeświadczeniem i strachem, że może dzisiejszej nocy poronię. Pojawiły się bóle, dwa razy nawet bardzo silne, trwające kilka godzin. Wszystko przychodziło mi do głowy i nigdzie nie mogłam znaleźć co mi jest. W końcu doczekałam momentu aż szanowny pan położnik wróci z urlopu i pojechaliśmy na USG. Ale i to nic nie dało. Lekarz niby coś znalazł i próbował nam wmówić, że to jest pęcherzyk z naszym dzieckiem. W żaden sposób nie przypominało to tego co widziałam na zdjęciach w internecie. W dodatku uważał, że to dopiero 5 tydzień ciąży, kiedy był już prawie dziewiąty.
W końcu po 4 tygodniach trafiliśmy (po części przypadkiem, po części dzięki mojemu uporowi) do dużego szpitala w mieście odległym od naszego o ponad 250 km. Tam spotkałam już bardziej kompetentnych ludzi. Po zrobieniu USG bardzo szybko postawiono diagnozę, ciąża pozamaciczna, wielkości 2 cm w prawym jajowodzie (to poprzednie USG miało miejsce zaledwie 5 dni wcześniej, ale tamten lekarz nie obejrzał jajowodów). Tak jak trafiłam do lekarza o godzinie 10, tak o 12 byłam już na sali operacyjnej.