Na wstępie – wróciłam! Przepraszam za tak długi okres bez wpisów. Pracowałam jednak do końca września. Zaniedbałam tysiąc spraw. Ale czasem tak trzeba.
——————————————————————
Opuściliśmy Polskę i starałam się zająć życiem. Zbliżały się święta, dla mnie to zawsze ogrom pracy. Czasami udawało mi się zapomnieć o leczeniu i klinice. Ale im bliżej świąt i stycznia, tym częściej myślałam czy laboratorium wykonało swoje zadanie. Muszę to zaznaczyć, nauczyłam się cierpliwości. Przestałam tak naciskać na natychmiastowe działanie i wynik. Po stracie pierwszej ciąży wszystko chciałam mieć od razu. Staraliśmy się a ja wpadałam w histerię, bo się nie udawało. Byłam jak rozpędzony taran – ja chcę być w ciąży! I nagle przyszło to leczenie i czekanie, a z tym wszystkim pokora. Zrozumiałam, że nie jest to już takie ważne kiedy, ważne że w ogóle.
W styczniu jednak napisałam do kliniki z pytaniem jak im tam idzie. Bardziej przyświecało mi to, że chciałam po woli zaplanować wyjazd. Kończyły mi się też tabletki antykoncepcyjne, które miałam brać aż do rozpoczęcia stymulacji. Po kilku dniach przyszła upragniona wiadomość, są gotowi! A zatem czas na moją samotną wycieczkę do Polski.
Stwierdziłam, że zorganizuję sobie wszystko z głową. Odczekałam jeszcze kolejny miesiąc, kupiłam tańsze bilety. Zaopatrzyłam lodówkę mężowi, odłożyłam pieniążki na szalone zakupy w kraju, zarezerwowałam nocleg, byłam gotowa.
Był początek marca 2014 roku. Wyleciałam z zimowej Islandii, a w ostatniej chwili wrzuciłam do walizki zimową czapkę. Zapomniałam już jak sama podróżowałam kiedyś na Islandię do rodziców. Teraz byłam po drugiej stronie, w podróży do Polski. Wiele mi dał ten wyjazd. Pomijam już kilka godzin spędzonych w galeriach handlowych i dodatkowe 10kg w walizce. Spotkałam się min. z psychologiem w klinice. Od dawna dzwoniło mi gdzieś daleko w głowie, że nie wszystko jest dobrze. Pamiętam, że jak miałam 5 minut do wizyty to oczywiście stwierdziłam, że sobie swoje problemy ubzdurałam i chciałam uciekać – mnie to przecież jest nie potrzebne. To spotkanie jednak znacznie zmieniło moje podejście i było zupełnie inne niż się spodziewałam. W głowie malowałam sobie ten standardowy obrazek, ja na kozetce wywlekam swoje brudy a miła pani z notatnikiem słucha tego bełkotu. W rzeczywistości zostałam wzbogacona o narzędzia i ćwiczenia, które pomogły mi rozpocząć niwelowanie tych wszystkich strachów w mojej głowie. Bo powtarzałam dniami i nocami: „będzie za mało jajeczek”, „nie uda się”, „na pewno poronię” itd. Nie mogę powiedzieć, że teraz jest idealnie. Nadal mam dużo pracy przed sobą, za to mogę już myśleć o tym w inny sposób. Umiem sobie też poradzić kiedy przychodzi takie przesilenie negatywnych myśli, wiem jak się od nich uwolnić. Od tamtego czasu sugeruję takie spotkanie każdej parze czy kobiecie, której droga do zajścia w ciąże nie kończy się po kilku miesiącach upojnych nocy w łóżku.
Po spotkaniu odetchnęłam pełną piersią, poczułam że jest szansa dla mojej „chorej głowy”, a potem wszystko działo się bardzo szybko. Wizyta u lekarza, USG, recepta taka i siaka, widzimy się za 3 tygodnie, proszę iść po leki. Przemiła pani zrobiła mi pierwszy zastrzyk, wręczyła torbę pełną ampułek, strzykawek i poinformowała mnie co mam z tym robić. Zdążyłam jeszcze pojechać zobaczyć morze. Było już ciemno gdy SKM dowiózł mnie do Sopotu. Ciepło też nie było i chyba ktoś czuwał nade mną, że zapakowałam te czapkę. Dotarłam do molo i kupiłam śliczne kolczyki z „zielonego bursztynu”. Porobiłam zwariowane zdjęcia, zadzwoniłam do męża aby posłuchał morza:
” – Kochanie przecież wiesz, że codziennie widuję ocean.
-Tak, ale to Polskie morze – nie ocean, no słuchaj!”
A potem w drogę do domu, z przesiadką w Kopenhadze na lotnisku, do którego zawsze będę mieć sentyment.
Dni mijały, ja robiłam sobie zastrzyki mające mnie wprowadzić w stan „sztucznej menopauzy”. Dopiero kiedy zaczęłam zastrzyki stymulujące wzrost pęcherzyków spanikowałam. Wystraszyłam się hiper stymulacji i nawymyślałam pełno negatywnych scenariuszy. Miałam uczucie, że grunt ucieka mi spod nóg. Opanowałam się jednak i znowu wszystko było jak dawniej. Nie odczuwałam jakiś skutków ubocznych, poza obolałymi jajnikami.
Nadszedł dzień wylotu do Reykjaviku – środa, na drugi dzień mieliśmy lot do Polski. Wizyta w klinice była zaplanowana na piątek.
Od rana zapowiadali sztorm, byłam przerażona. Sprawdzałam pogodę co chwilę i informacje z lotniska o ruchu lotniczym. Wszystko pomimo prognozy szło dobrze i lotów nie anulowano. Był już wieczór, wychodzimy z mężem z domu na samolot. On bierze telefon do ręki i w tym momencie SMS: „lot odwołano”. Jak to odwołano!? Czemu na pół godziny przed wylotem podają taką informację?! (na loty krajowe nie ma obowiązku stawiania się najpóźniej na 40 min. przed odlotem) Pojechaliśmy na lotnisko, tam uprzejma pani rozłożyła ręce i powiedziała, że dziś już nie polecimy.
-Ale my mamy samolot o 6 rano z Reyjaviku!
-Przykro mi. Wylecimy jutro rano po 9.
Chcieliśmy pojechać autem, ale sztorm zdążył już dotrzeć do lądu. Droga łącząca nas z nadbrzeżem zamieniła się w ścianę śniegu. Zadzwoniłam do linii lotniczych. Innych późniejszych lotów tego dnia – brak. W piątek, bezpośrednich lotów do Gdańska – brak. W końcu jest! Lot w piątek do Warszawy, przez Frankfurt. Przylot na miejsce o 16.
Dzwonię do kliniki, nikt nie odbiera. Piszę błagalnego maila, żeby załatwili mi wizytę kontrolną w oddziale w Warszawie, bo do Gdańska już nie dotrę. Rano dostaję odpowiedzieć: tak, możemy Panią przyjąć w stolicy. Dzwonili zresztą tego dnia jeszcze kilkakrotnie i dopytywali o wszystko. Najbardziej rozbawiła mnie taka rozmowa:
– O której ma pani samolot?
– O siódmej rano.
– To dlaczego wizytę pani umówiła dopiero na 18!? – pani w słuchawce zapytała ze złością.
– Bo lecę z Islandii, przez Frankfurt. Wyląduję w Warszawie o 16.
– AHA.
Co najlepsze na drugi dzień, jemy z mężem śniadanie i mamy za pół godziny jechać na lotnisko. Znowu SMS: „przekładamy lot do Reykjaviku na 12”. Ręce opadają. Był na całe „szczęście” czwartek.
Udało się, kolejne loty odbyły się o czasie. Ostatni zastrzyk robiłam sobie w toalecie na lotnisku jak rasowy narkoman. W samolocie z Frankfurtu do Warszawy, oglądałam film o Wałęsie (nigdy nie byłam wielbicielką tego pana). Myślałam sobie, popatrz twoi rodzice nie mogli kupić papieru toaletowego a Ty teraz lecisz z Islandii do Polski aby zrobić PGD i mieć zdrowe dziecko. A do tego przegryzałam sobie Prince Polo z opisem składu w 2 językach, naszym i Islandzkim – o ironio. (Wafelki Prince Polo są jednymi z najpopularniejszych na Islandii, tutejsi mieszkańcy zajadają się nimi od kilku pokoleń. Ułożyli nawet piosenkę na ich cześć.)
Dotarliśmy do kliniki, najpierw obowiązkowe badanie hormonów we krwi. Potem poszliśmy odetchnąć do naszej ulubionej klimatycznej kawiarni. Przez cały czas i tak miałam wrażenie, że nadal kołujemy w samolocie nad lotniskiem. Ale kręcić mi się w głowie zaczęło jeszcze bardziej jak zobaczyłam jakie są wyniki. Estradiol wynosił zaledwie 120, gdzie średnio 200 odpowiada jednemu dojrzałemu pęcherzykowi. Po godzinie byliśmy już w gabinecie i USG potwierdziło dane z badania. Nie wyhodowałam nic szczególnego, liczne małe pęcherzyki, żadne nie nadające się do punkcji. Lekarz zaczął roztaczać przed nami scenariusz, że ten cykl jest stracony i trzeba będzie jeszcze raz od nowa podać hormony. Obiecał jednak, że najpierw skonsultuje się z naszym profesorem. Wyprosił nas z gabinetu i zaczął dzwonić. Te kilkanaście minut na korytarzu były wisienką na torcie po przeżyciach z odwołanymi lotami. Miałam już dość wszystkiego, straciłam chęć i wiarę, że to ma sens. Jednak profesor w nas wierzył, nakazał lekarzowi przepisać mi większą dawkę. Kolejna wizyta w poniedziałek.
Poszliśmy na dworzec, czekać na pociąg do Poznania. Czuliśmy się zrezygnowani i oszukani. Rozmawialiśmy z mężem jak oboje mamy już dość wycieczek do Polski. O tym jak bardzo nam brak wakacji i jak mocno jesteśmy zmęczeni.
Na kolejnej wizycie, która miała już miejsce w Gdańsku okazało się, że większa dawka jednak coś dała, pojawiło się 5 pęcherzyków. Zatem punkcja w piątek, 28 marca 2014. Zdążyliśmy jeszcze zmienić zapis w deklaracji o PGD, badanie miano wykonać przy minimum 4 zarodkach.
Potem razem z mężem pojechaliśmy do Sopotu. Dostałam kolczyki tym razem z prawdziwego bursztynu, taki przyspieszony prezent na rocznice ślubu. Nie była bym sobą, gdybym nie urządziła maratonu po Polsce. I tak przed piątkiem byliśmy jeszcze w Poznaniu, Ostrowie i Mirosławcu.
Punkcja przebiegła prawidłowo, chociaż dość długo dochodziłam do siebie po narkozie. Potem przespałam jeszcze kilka godzin w ramionach męża. Byliśmy na zakupach i miło spędzaliśmy wieczór. Gdzieś tam w laboratorium pani embriolog zapładniała nasze zarodki.
Od rana w sobotę chcieliśmy się dowiedzieć ile jest zarodków, zastanawialiśmy się czy zmieniać znowu zapis w zgodzie na PGD. W końcu po kilku nerwowych godzinach spotkała się z nami pani embriolog.
Wynik – 3 zarodki w początkowym stadium, nie wiadomo jak będą się rozwijać, dopiero je zapłodniono. Nie wiem co mogło jeszcze pójść nie tak. Trzy to za mało, to statystycznie rzecz biorąc 1,5 zdrowego/chorego. Potrzeba było szybkiej decyzji. Tu mój mąż zachował zimną krew i kierował się logiką. Zdecydowaliśmy się, przejdziemy jeszcze jeden cykl stymulacji, 3 zarodki w początkowym stadium nie dają dużej gwarancji sukcesu.
Szybka wizyta u lekarza dyżurującego w klinice, formalności, opłaty, znowu torba z zastrzykami. Tym razem inny scenariusz, docelowa stymulacja już po moim przyjeździe do Polski. A zatem należy zaplanować 3 tygodniowy pobyt w kraju. Na razie zalecenie aby dać organizmowi odpocząć przez jeden cykl.
Zarodki? Pobrany materiał genetyczny w 3 dobie zostanie zamrożony, a one same jak osiągną stadium blastocysty – 5 dobra.
Spakowaliśmy się do auta i trochę oszołomieni udaliśmy się do domu rodzinnego męża. Analizowaliśmy co się stało, doszliśmy do wniosku, że nie było innej dobrej decyzji w tej sytuacji. Przypomniała mi się rozmowa z genetykiem i sugestia dwóch cykli stymulacji. Pamiętam, że myślałam w głowie – ona się myli, ja mam wysokie AMH (hormon będący wskaźnikiem tzw. rezerwy jajnikowej), naprodukuje pełno jajeczek.
Dzień przed wylotem z kraju zadzwonili z kliniki. Wszystkie 3 zarodki osiągnęły stadium blastocysty i zostały zamrożone. W końcu, jedna dobra wiadomość.
Czekał nas jeszcze powrót do kraju. Wielu osobom musieliśmy opowiedzieć co się stało. Wyjaśniać zawiłości leczenia. Nastały dla mnie dni, gdy znowu wyciągnęłam termometr z szafy. Tym razem aby wychwycić moment owulacji, co dawało możliwość kupienia biletów z miesięcznym wyprzedzeniem. Niestety pieniądze zaczęły być ważne, drugą stymulację i podróż musieliśmy już finansować sobie sami.
A na Islandii zaczęła się wiosna. Moi rodzice zaczęli nowe życie w Reykjaviku. My biliśmy sami i cieszyliśmy się sobą. Znowu miałam nadzieję, jeszcze trochę i się uda.
Hej, cieszę się, że się odezwałaś. Czekałam na ten wpis i cyklicznie kontrolowałam sytuację na Twoim blogu.
Jestem pełna podziwu dla Waszej walki.
Nie do końca jednak rozumiem jedną rzecz, tak technicznie:
mieliście 3 zarodki w stadium blastocysty, to za mało?
Czekam z niecierpliwością na dalszą część opowieści.
Witaj!
Tak jak pisałam na początku tego bloga, prawdopodobieństwo przekazania mojej choroby to 50%. Zatem jak masz 3 zarodki, to statystycznie rzecz ujmując półtorej zarodka jest bez lub z mutacją. Oczywiście tak być nie może. Zatem mogą być wszystkie chore, żaden, jeden albo dwa. Badanie PGD można za jednym razem wykonać na 15 zarodkach. Ta trójka to dość mało. I jeśli wszystkie były by obciążone chorbą to w wypadku nowych zarodków za badanie PGD trzeba by zapłacić jeszcze raz. Na obecnym etapie nie wiemy, czy rząd Islandzki sfinansował by nam ten proces ponownie. A koszt takiego badania to 15 000 zł, zatem chyba lepiej zbadać więcej niż 3. W dodatku decyzje musieliśmy podjąć wtedy w gabinecie, w pierwszej dobie po zapłodnieniu. Nie wiedzieliśmy czy zarodki będą się rozwijać i czy w ogóle osiągną stadium blastocysty. O tym, że osiągnęły ten stan, dowiedzieliśmy się dzień przed wyjazdem.
Hej, wielkie dzięki za odpowiedź, teraz wszystko jasne :))
Czekam na kolejną część Twojej opowieści.
Pozdrawiam! 🙂
Bardzo dziekuje Ci za tego bloga. My wlasnie przygotowywalismy sie IVF w Novum, mielismy zaczac stymulacje w przyszlym tygodniu przez niskie wyniki nasienia mojego Meza, a wczoraj dostalismy telefon,ze jestem nosicielem translokacji 3&8, co daje nam 25 % szansy na zdrowe dziecko. Spotkalismy sie z genetykiem, przenosimy sie do kliniki ktora robi PGD i zaczynamy IVF/ ICSI/PGD – nie wiem czy moze byc bardziej skomplikowanie:) Przyznam ze czuje sie w totalnej dupce na ten moment, a Twoj blog byl tym czego potrzebowalam! pozdrawiam serdecznie, Ewa
Miło mi słyszeć takie słowa. Życzę powodzenia i wytrwałości w leczeniu. Jak coś tylko Cię trapi, to pisz. Jak będę mogła pomóc to odpowiem.