Na Islandię zawitała wiosna. W Święta Wielkanocne wybraliśmy się na spacer brzegiem oceanu. Było ciepło, radośnie a w człowieku była nadzieja.
Dzięki raz rocznie wypłacanym pieniążkom z konta tzw. wakacyjnego, mieliśmy środki na kolejne podejście. Mierzyłam sobie co rano temperaturę, wypatrując „tego skoku”. Staraliśmy się też myśleć o tej kolejnej wycieczce jak o urlopie. Mąż planował wycieczki do lasu, ja rozmyślałam o godzinach spędzonych przy maszynie do szycia.
W końcu nadszedł ten dzień, temperatura znacznie wspięła się do góry a my mogliśmy kupić bilety. A zatem, raz jeszcze podchodzimy do PGD.Z moich obliczeń wyszło, że do kraju przyjedziemy 11 czerwca 2014. Oglądaliśmy namiętnie prognozy pogody, drżąc z podniecania że będzie +25 stopni. Kiedy to na Islandii musieliśmy się zadowolić ledwie +15. Ja zaczęłam szyć bluzkę na wakacje i z przerażeniem stwierdziłam, że nie mam żadnej letniej sukienki. Znowu przyszedł czas na pierwszą serię zastrzyków, tych wyciszających. Niestety w moim przypadku wiążą się one z potwornymi migrenami. Mój szef dorzucał mi do ognia, ponieważ mój wyjazd wypad w czasie ich planowanego urlopu. Byłam w kropce, pozwolić im jechać czy sama zadbać o swoją rodzinę. Ale byłam nie ugięta, ja też chcę kiedyś pojechać na wakacje z dziećmi. Na całe szczęście znaleźliśmy zastępstwo i każdy mógł pakować się w spokoju. Jednak ta sytuacja z moim szefem jak i wiele innych, łącznie z ogromną awanturą o której tutaj nie pisałam. To wszystko coraz bardziej pchało nas w stronę pomysłu wyprowadzki do Reykjaviku. Chociaż by ta cała akcja z odwołanymi lotami była wystarczającym powodem do zmiany miejsca zamieszkania. Plan był taki, abym zaszła w ciąże i jeszcze przed porodem się przeprowadzamy.
-A co jeśli się nie uda?
-To przeprowadzamy się od razu.
Doczekaliśmy się wreszcie czerwca, do stolicy tym razem pojechaliśmy samochodem. Droga była przejezdna, lotów nie odwołali. Mieliśmy lot do Gdańska z przesiadką w Luton. Na miejscu byliśmy wieczorem, a powietrze było ciepłe i rześkie. I znowu standardowa wizyta w klinice. Papierologia jak zawsze. Badanie USG i hormonów, wszystko w porządku. I zalecenie zwiększamy dawkę, tym razem 225 Menopuru.
Tą stymulacje postanowiliśmy spędzić w domu rodziców męża. Ja robiłam sobie zastrzyki, wylegiwałam się na kanapie. Jeździliśmy na małe zakupy i korzystaliśmy z ciszy i spokoju. Teściowie narzekali, że jest zimno i nie można zrobić grilla. Zdziwieni spoglądaliśmy na siebie z mężem, no ale skoro oni wiedzą lepiej.
Po tygodniu znowu wizyta w klinice. Do tego czasu bardzo spuchł mi brzuch. Był tak ogromny, że chodziłam w swoich dresowych spodniach. Myślałam sobie, a niech myślą że jestem w ciąży, pewnie i tak niedługo będę. Strasznie bałam się wyników badań, ale czułam że będzie dobrze. W oczekiwaniu na nie kręciliśmy się po galerii handlowej, w końcu są. Dałam mężowi telefon aby sprawdził, bo ja za bardzo bałam się powtórki. Ale już z delikatnego drgnięcia kącików ust męża wiedziałam, że jest dobrze.
On: – Od ilu jest ta hiperstymulacja?
Ja: – Co!? Jakoś ponad 10 000. Ale ile jest, no powiedz!
On: – 2246
Ja: Ogromny uśmiech na twarzy.
Lekarz wykonał USG, potwierdził, że jest dużo pęcherzyków. Trochę za małe na punkcje, zatem przedłużył stymulacje o kilka dni. Mąż zapytał go nieśmiało, na ile dojrzałych pęcherzyków szacuje nasze szanse. Odpowiedział, dwanaście. Od tego momentu biegałam za mężem i powtarzałam „dwanaście!!!”. Byliśmy szczęśliwi, w końcu wszystko szło tak jak powinno. Teraz się uda, bo mając dwanaście i tamte trzy. Przecież nawet jeśli będzie coś nie tak, to zostanie kilka zdrowych, prawda?
Stawiliśmy się w dniu pobrania rano w klinice, znowu standardowa procedura. Mały pokoik, zaproszenie na fotel, znieczulenie ogólne. Tym razem szybciej doszłam do siebie. Chciałam żeby mnie już wypuścili, miałam jechać kupić sobie nowy telefon. Przed opuszczeniem kliniki obowiązkowa wizyta u lekarza po zalecenia.
– Proszę na siebie uważać, przebiliśmy aż 23 pęcherzyki.
– Ile!?
– 23, oczywiście nie wszystkie były duże, niektóre mogły być puste.
Bardziej niż szczęśliwa byłam przerażona. Bałam się hiperstymulacji, tego że mój brzuch był ogromny a ja miałam problemy z oddychaniem. Transfer zaplanowano na sobotę, trochę wydało nam się to dziwne, bo to tylko 5 dni od punkcji, ale skoro tak zarządzili (ostatnią zaplanowali na szósty dzień). Dalej tego dnia już nic się nie działo. I kupiłam sobie wymarzony telefon. A 24h po punkcji wsiadłam w samochód i przejechałam całą Polskę, z nad morza do Krakowa. Uwielbiam prowadzić po prostu. Byliśmy spokojni, już nie zmienialiśmy zapisów w papierach. Pojechaliśmy zobaczyć nowego członka rodziny, moją chrześnicę.
W czwartek nagle telefon z kliniki. Bo mają bałagan w papierach i nie mają zgodny, że mogą przebadać tamte zarodki. I czy mogła bym stawić się, najlepiej jutro (piątek) w klinice i poprawić ich zaniedbanie. Tłumaczę kobiecie, że to mało prawdopodobne, bo jestem na drugim końcu kraju. Pytam czy nie mogę tego załatwić w sobotę, skoro i tak mam wtedy transfer. – W sobotę? A to pani nic nie wie, że transfer przeniesiono na niedziele?!. W końcu doszliśmy do porozumienia, stawię się w klinice w sobotę, skoro tak trzeba. I dalej w drogę, kierunek Ostrów, a potem Mirosławiec i na koniec Gdańsk.
Jest sobota 28 czerwca 2014. Prowadzę samochód, pędzimy do Gdańska aby być na czas. Udało mi się jeszcze cudem zarezerwować nocleg, bo przecież nie będziemy jeździć w te i z powrotem. Zostały nam 2 godziny drogi do celu, nagle telefon z kliniki. Dzwoni pani embriolog z pytaniem, czy może byśmy chcieli transfer dzisiaj.
– Ale dlaczego dzisiaj?
– No ja to Państwu wyjaśnię na miejscu. Ale zbadaliśmy te zarodki z poprzedniego cyklu i 2 są zdrowe i byśmy je podali.
– No tak, dobrze możemy mieć transfer dzisiaj. Tylko mi można podać tylko jeden.
– Jeden!? A dlaczego?
– Mam chore kości, ciąża bliźniacza jest dla mnie sporym zagrożeniem, nie można mi podać dwóch – a w głowie przerażanie, czy oni nie czytają naszych deklaracji!?
– Aha no dobrze, to ja rozmrożę tylko jeden. – Kamień z serca, o mało co nie rozmroziła dwóch.
– A czy to nie przeszkadza, że ja nie wzięłam jeszcze relanium, miałam na 2 godziny przed zabiegiem, a ja prowadzę auto, nie mam jak?
– Proszę się nie martwić, czekamy na panią. Weźmie pani na miejscu.
Dotarliśmy na miejsce, szybko połknęłam tabelki a one jeszcze szybciej zaczęły działać. Wszystko działo się bardzo szybko. Wizyta u lekarza, poprawki w papierach, pogadanka przed transferem i spotkanie z genetykiem.
I teraz czas na wyjaśnienia, okazało się że z tych 23 pęcherzyków uzyskali 8 zarodków. Trzy odpadły na samym początku, zostało 5. Jeden jest zdrowy ale słabo się dzieli, kolejny jest chory, pozostałe trzy dały wynik niediagnostyczny. W tym celu należy wydłużyć hodowlę i pobrać ponownie materiał do badań w 5 dobie. Z tamtego starego cyklu, dwa są zdrowe i jeden niediagnostyczny, też do ponownego badania. Trochę nam miny zrzedły, ale przecież jeszcze są te 3 i wszystko jest możliwe. Do mnie i tak wszystko docierało przez mgłę po tych lekach.
I wreszcie doszło do tego momentu – transfer. Tak na prawdę, nie wiem co widziałam na obrazie USG, mąż coś tam widział. Dali nam jeszcze zdjęcie naszego kropka. Obiecali zadzwonić w sprawie pozostałych zarodków. Wręczyli kolejne recepty i wypuścili. Nawet nie miałam tych 5 minut na poleżenie sobie po zabiegu. I tylko mi się w głowie kręciło: „to już!?”. Siedliśmy do auta i pojechaliśmy z powrotem do domu teściów.
W niedziele odpoczywałam, wylegiwałam się na kanapie. W poniedziałek pojechaliśmy na ostatnie zakupy w towarzystwie teściów. Dojechaliśmy do drugiego miasta, mąż prowadził. Nagle zaczęła mu drżeć kierownica i było słychać charakterystyczne dudnienie. Oj chyba złapaliśmy gumę. Mąż zaczął zjeżdżać na pobocze i wtedy nagle całe koło nas wyprzedziło i poturlało się na samochód z przeciwległej strony. Mąż zarył autem w trawnik. Okazało się, że to nie była dziura w oponie, ale za krótkie śruby mocujące koło. Nic się nie stało, ale zawsze to jakaś nerwowa sytuacja.
Godzinę później telefon z kliniki, miła pani poinformowała nas, że żaden z zarodków nie wykazał oznak życia i wszystkie przestały się dzielić. Zatem nic nam nie zostało. Zrobiło mi się słabo. Jak to nic, a ten jeden zdrowy, co z nim!? Pani w słuchawce trochę zdezorientowana kazała nam poczekać. A ja myślałam, że cały świat chce mnie ścisnąć i rozgnieść. Mam się nie denerwować i ze spokojem zachodzić w ciąże, nie słuchać takich wiadomości. Spadła na mnie nagle ogromna odpowiedzialność, że jeśli nie ma już żadnego to mamy tylko ten jeden we mnie. I musi się udać, muszę zrobić wszystko aby to zaskoczyło. Tylko jak ja mam to zrobić, kiedy nic nie mogę zrobić, nic już ode mnie nie zależy i mogę tylko czekać! Za chwilę pani odzywa się ponownie, tak macie Państwo jeszcze jedne zdrowy zarodek i jest zamrożony. Mamy także jeszcze jeden do przebadania. Kamień spadł nam z serca.
A już na drugi dzień pędziliśmy do Poznania, bo w środę mieliśmy samolot powrotny. Nie wiem co czułam, czy w ogóle coś czułam. Jak zwykle towarzyszyła nam bieganina z okazji wyjazdu.
Mieliśmy spędzić jeszcze kilka dni w Reykjaviku przed powrotem do pracy. Chodziliśmy po sklepach, staraliśmy się miło spędzać czas. Mnie jednak ogarnął smutek. Takie typowe zwątpienie, które ma każda kobieta po transferze – że się nie udało. Doszły bóle podbrzusza, nie wiadomo czy dobre czy nie. Piersi bolały raz słabiej raz mocniej. A do tego kolejny telefon z kliniki, zbadali jeszcze jeden zarodek, też przestał się odzywać. Zatem ostatecznie, mamy tylko jeden.
Na koniec czekała nas droga do domu, 10 godzin w samochodzie, ponad 600km. Większość spałam, zapominać o stresie pomagały przepisane mi przez lekarzy leki.
Teoretycznie test moglibyśmy wykonać 10 dni po transferze, zatem wtorek. Bałam się jednak wyniku. Tego że będę sama bez męża. I co zrobię jak się nie uda? Jak będę w stanie z podniesioną głową iść do pracy, uśmiechać się i robić zdjęcia? Wolałam zrobienie testu przełożyć na weekend, gdy będę z mężem sama.
Objawy zaczęły się nasilać, doszła senność i setki objawów które równie dobrze mogły być moją sugestią. Pojawiła się nadzieja, może się udało. A czasem były takie dni, że byłam pewna pozytywnego wyniku. W pracy traktowano mnie ulgowo, szef sam ładował ciężkie kasety z papierem do maszyny. Wszyscy czekaliśmy.
W piątek rano nie wytrzymałam, przygotowałam próbkę do testu aby sprawdzić wieczorem z mężem jaki jest wyniki. Tak bardzo chciałam mieć to za sobą.
Mąż wrócił z pracy, zjedliśmy obiad i nabraliśmy odwagi. Wyciągnęliśmy nasz zapas testów z Polski i postanowiliśmy wypróbować jeden. Nanieśliśmy próbkę na test a ja uciekłam z łazienki. Nie potrafiłam tam stać i patrzeć co się stanie. Za na mową puściłam jakąś muzykę w oczekiwaniu na wyniki. Głupia zapuściłam kawałek, który grał mi w głowie przy pierwszej ciąży. W końcu on mówi, że idzie i sprawdzi. Poszedł, wraca z ulotką i pyta to jak to ma wyglądać jak będzie pozytywny. No jak to jak!? No dwie kreski, weź nie żartuj ze mnie. Wrócił do łazienki. Ja nie wytrzymałam, myślałam że specjalnie sobie ze mnie żartuje. Miałam nadzieje, że wyniki jest pozytywny i wszystko będzie dobrze. Weszłam do łazienki, test leżał na blacie, negatywny.
Jeszcze go zabraliśmy oglądać w lepszym świetle, ale nie było ani cienia. Przyszedł żal, smutek. Płakałam w ramionach męża. A gdzieś w głowie plątała mi się myśl, że widziałam iż tak będzie. Przestałam w to wszystko wierzyć, w całe leczenie. Powiedziałam nawet słowa (których teraz żałuję), że nie wierzę iż z tamtym zarodkiem co został nam się uda. Kolejną emocją była złość. I jedyne światło w tunelu, musimy się stąd wyprowadzić. Nie chcę już patrzeć na te same ulice, ludzi. Nie potrafię już trwać w tym minimalistycznej karykaturze miasta. Już dość.
Spędziliśmy ten weekend razem, nie wychodząc nigdzie. Trwaliśmy w naszej bezpiecznej bańce, osłonięci od świata. Po woli zaczęliśmy informować wszystkich o wyniku. Szef poklepał mnie po ramieniu, nie wiedział co powiedzieć. Ja mocno zacisnęłam zęby i powiedziałam, że nie chcę pocieszania. Nikomu nie pozwalałam się zbliżyć do mnie, poza mężem. Po co mieli mnie pocieszać, jak tylko tym powodowali większy ból. Uczepiłam się planu wyprowadzki. Nawet stwierdziłam, że mam dobry argument w swojej pracy. Chcemy założyć rodzinę i kontynuować leczenie, ale mieszkając na tym końcu świata staje się to za trudne dla nas. Przyjęli to tłumaczenie aż nazbyt chętnie. Dano mi tylko do zrozumienia, że firmy i tak nie stać na mnie. I na pewno nie przywrócą mnie na pełen etat. Natomiast męża w jego miejscu pracy chcieli zatrzymać za wszelką cenę.
Leczyliśmy nasze emocje i dusze. Ja zaczęłam prowadzić tego bloga. Życie toczyło się dalej, dni znowu zaczęły pędzić. Wyjazd do Polski zdawał się po woli snem. Wszystko wracało do normy. Tylko ciężko było myśleć o tym dniu na plaży, pełnym nadziei. Ale i to po jakimś czasie przestało tak boleć. Ważne było to że mam kochającego męża. Zbliżyliśmy się do siebie jeszcze bardziej i wspieraliśmy się. Postanowiliśmy, że teraz jest czas dla nas i korzystania z życia. A już niedługo po raz kolejny przewrócimy nasze życie do góry nogami, zostawimy stabilizację i pracę. Wyprowadzimy się do nowego miasta i zaczniemy od nowa, ważne że razem.
Czekałam na ten wpis.
Czyta się Twojego bloga jak dobrą..aczkolwiek smutną powieść.
Bardzo mi przykro, że się nie udało.
Mnie udało się za drugim razem, więc znam smak porażki.
Czekam na kolejne wieści.
I trzymam kciuki, żeby kolejny wpis był tym szczęśliwym.
Do ostatniej chwili miałam nadzieję, że się udało… Będę trzymać kciuki za Was już od teraz żeby w końcu się udało.
trzymam kciuki za was