Obiecałam, że kolejny wpis pojawi się po kilku dniach. Potem mój mąż wpadł na pomysł, żeby coś napisać, to postanowiłam się wstrzymać. W końcu nic nie napisaliśmy i już mamy luty.
Kiedy zakładałam tego bloga miałam sporo planów jak to będzie wyglądać. Z czasem się to jednak zmieniło i miejsce to jest raczej zarejestrowaniem całej naszej historii w staraniach o nowe dziecko. Nie wiem czy zamknę go kiedyś wstawiając zdjęcie szczęśliwego malucha czy zakończy się to inaczej. Będę dalej pisać, może to się komuś przyda.
Zaczęliśmy przygotowania do transferu naszego drugiego zarodka już w lutym 2016. Na początku wymiana maili, zbieranie informacji. Aż w końcu w połowie maja rozpoczęłam przyjmowanie hormonów na wzrost endometrium. Od samego początku zalała mnie fala emocji. W końcu, po tak długim czasie ruszamy do przodu. Pamiętam jak stałam w korku jednego dnia i poleciała ballada w radiu, nic odkrywczego. Ja spłakałam się wtedy strasznie i od tamtego momentu co chwile wzruszałam się wszystkim. Nie wiem na ile to było spowodowane hormonami, nie umiałam tego powstrzymać. Gdzieś w środku bałam się, że nic z tego nie będzie.
20 maja wieczorem wylecieliśmy z Islandii, już w połowie lotu zaczęłam czuć dziwne drapanie w gardle. A kiedy już wylądowaliśmy czułam się paskudnie. Załamałam się od razu, że przez to nam odroczą transfer i znowu nic z tego nie będzie. Pamiętam jak na drugi dzień szłam do kliniki, była piękna pogoda, słońce, zielono i kwitnąco. A ja byłam wściekła na cały świat, że po co jest taki piękny i cudowny, jak i tak nic z tego nie będzie i po co ja tu w ogóle przyjechałam.
I przyszło zaskoczenie, bo kiedy zjawiliśmy się na wizycie, lekarz stwierdził że wszystko idzie w dobrym kierunki i transfer jak najbardziej się odbędzie. Osłupiałam w tym momencie, przecież pogodziłam się już z przegraną, a tu jednak. Dzień transferu wyznaczono na 31 maja.
O wiele mniej szczegółów pamiętam tym razem. Po transferze poszliśmy na uroczysty obiad. Powiedziałam wtedy do męża, że bez względu jak to się skończy to jest to pewnego rodzaju ulga. Zakończenie tamtego etapu, czegoś co przekładaliśmy i przesuwaliśmy tyle razy. Wreszcie koniec, nie pozostało już nic, tylko czekać.
Na drugi dzień urządziliśmy sobie Dzień Dziecka, w końcu 1 czerwca. Pojechaliśmy kolejką do Sopotu. Była rybka i morze i ładna pogoda. No i…. Historia w stylu z tych co będziemy je opowiadać na wszystkich rodzinnych imprezach do końca życia.
Siedliśmy sobie w Sopocie na plaży na kocyku i patrzyliśmy na morze. Ja zdjęłam obrączkę i pierścionek zaręczynowy bo ciągle wchodził mi pod nie piasek co mnie denerwowało. Położyłam wszystko sobie na kolanach i tak odpoczywaliśmy. Statki pływał, morze szumiało. Nie było jeszcze tłumów na plaży, sezon się dopiero zaczynał. W końcu zebraliśmy się bo czas było wracać do Gdańska na wizytę u psychologa a jeszcze mieliśmy zjeść lody po drodze – w końcu Dzień Dziecka. Schodzimy z plaży, mąż szedł przodem, ja nagle stanęłam jak wryta i zaczęłam biec z powrotem. Pierścionki!!!! Zapomniałam ich, miałam na kolanach, wstaliśmy i poszliśmy a ich już nie zabrałam. Mąż zdziwiony pobiegł za mną nie wiedząc co się dzieje. W końcu mu wytłumaczyłam, cała roztrzęsiona co zrobiłam. Zaczęłam szukać miejsca w którym siedzieliśmy, najpierw znalazłam jedno, ale się pomyliłam. Dopiero po chwili odszukałam prawidłowe miejsce. No ale pierścionków nigdzie nie było. Ja mam taką wadę, że za bardzo przywiązuję się do przedmiotów. Także klękłam na piasku i kompletnie rozpaczałam, że jak mogłam być taka nie mądra. Mój mąż podszedł do sprawy metodycznie. Chociaż nie wierzył, że nam się uda, to rozstawiły nasze plecaki, dzieląc miejsce gdzie siedzieliśmy na kwadraty – jak archeolog…. i najzwyczajniej w świecie zaczął przeczesywać piasek. Ja patrzyłam z nienawiścią na wszystkie mewy dookoła nas, bo byłam przekonana, że któraś zjadła moje pierścionki. W pewnym momencie mąż mi się pyta: „zgubiłaś oba czy tylko jeden?”, ja: „no oba”, mąż podaje mi do ręki moją obrączkę, a za chwile i pierścionek zaręczynowy. Znalazł je! Dokonał czegoś co jest prawie niemożliwe, sam mi opowiadał że piasek potrafi wciągnąć całe kluczyki do auta a co dopiero pierścionki. Ale mam je! Wtedy pomyślałam sobie (to już nie jest coś z czym mogła bym się podzielić z całą rodziną), że skoro udało nam się znaleźć pierścionki, to limit szczęścia jak na razie został wyczerpany. Głupie takie myślenie, trochę wstyd się do tego przyznać.
Potem nie było już lodów, do tego zaliczyłam paskudny upadek i nie wiem jakim cudem się wtedy nie połamałam.
Zgodnie z zasadami naszej kliniki, robi się 3 weryfikacje betaHCG, 3, 6 i 9 dni po transferze. Wiadomo, że ta pierwsza prawie zawsze jest ujemna i też taka była nasza (chyba, że transfer byłby robiony w tym samym cyklu co pobranie, wtedy jest dodatnia z powodu hormonów jakie podano pacjentce). Druga weryfikacja wypadła nam w dzień naszego wylotu na Islandię. Siedzieliśmy na lotnisku i ciągle walczyłam ze sobą czy sprawdzić wyniki czy nie. W końcu się pojawił, nadal beta była ujemna. Na drugi dzień zadzwonili do mnie z kliniki, kazali się nie martwić. Tak podobno może być, mam czekać, nadal są szanse. Niestety dwa dni po naszym powrocie mąż musiał wypłynąć w rejs i wrócić po ponad 2 tygodniach.
Ostatnie badanie krwi wykonałam 10 czerwca. Pojechałam po kilku godzinach do przychodni po wyniki. Na wydruku było 2,3 HCG, bez względu co chciałam wyczytać w necie i ile razy przeliczałam jednostkę, taka wartość to nie ciąża. Wracałam z pracy samochodem, deszcz lał okrutnie, zadzwonili z kliniki. Zatrzymałam się na parkingu i Pani w słuchawce oznajmiła mi, to co wiedziałam – nie udało się, proszę odstawić leki. Rozłączyła się, napisałam mężowi wiadomość, że nic z tego i będzie plan B (o nim w kolejnym wpisie), rozpłakałam się i poczułam się kompletnie bezsilna.
Wróciłam do domu, po drodze kupiłam papierosy. A potem przeżyłam jedne z najgorszych 2 tygodni w moim życiu. Nie umiałam przestać płakać i myślę, że wtedy tak naprawdę pozwoliłam sobie dojść do siebie wszystkim tym emocjom, które powstrzymywałam. Zdałam sobie sprawę, że mogła to być już piątka dzieci. Czułam się samotnie, nie miałam do kogo pójść. Przez opisywane wcześniej przejścia z rodzicami, moje relacje z matką nie są takie same. Nie mam tutaj też na miejscu bliskiej przyjaciółki, która rozumie i z którą chciała bym spędzić ten czas. Tylko mój mąż, który też pozostał sam, daleko ode mnie, gdzieś na morzu. Okropny czas, paskudne lato (jak zawsze lato?). Jedyny wniosek jaki wyciągnęliśmy na przyszłość, to nigdy ale to naprawdę nigdy nie możemy dopuścić do sytuacji, żeby tak ważne sprawy zbiegły się z jego wyjazdem. Jeśli mamy przeżywać ból to chociaż razem i radować się razem jeśli stanie się coś dobrego.
bardzo mi przykro, ze tego co przezywacie. my rowniez robimy pgd (maz ma translokacje) na fb jest fantastyczna grupa ivf with ogd/pgd support group – bardzo polecam , dolacz .to niesamowite nie czuc sie samym. powodzenia 🙂
Witaj! Jestem w tej grupie już od dawna. Przez czas kiedy nasze starania były „zawieszone”, przestałam tam zaglądać. Teraz kiedy jesteśmy w trakcie procedury, trochę tam znowu posiedziałam. Ale przyznaję się, że zaczynałam reagować zbyt emocjonalnie na te wszystkie posty. Staram się teraz zachować spokój, nie nakręcać się niepotrzebnie :).
A z jakiej kliniki korzystacie?
Dla mnie to miejsce gdzie czuję się normalnie, ivf to ivf ale z pgd to dopiero zabawa… Korzystamy z kliniki w Belgii-uz brussels, ma najlepsze wyniki i doświadczenie we współpracy z warszawskim Novum . Pisz na priv jak masz ochotę 🙂